Dzisiaj, w odróżnieniu od poprzednich dni, zaczęło padać już z samego rana…ale za to przestało po południu i zrobiło się jeszcze zimniej.
O 11.00 poszliśmy zwiedzić w końcu Hoi An, miasteczko w którym mieszkamy. Hoi An jest na liście zabytków UNESCO. Za wejście na Starówkę trzeba zapłacić 90K dong, bilet jest ważny 3 dni i można zwiedzić 5 miejsc za darmo po jego okazaniu. Hoi An był w XVI i XVII wieku głównym międzynarodowym miastem portowym w Wietnamie. Na Starym Mieście przeważa architektura chińska, szczególnie widać to po sklepikach i restauracjach.
Miasteczko jest prześliczne. Wąskie zadbane uliczki, dużo zieleni i egzotyczna architektura zachęca do spaceru nawet w stale siąpiącym deszczu…
Dzisiejszy dzień można uznać za wyjątkowo leniwy. Późno wstaliśmy, pochodziliśmy po Starym Mieście, pojedliśmy (na kolację poszliśmy do tej samej knajpki co wczoraj), często zatrzymywaliśmy się na herbatę z limonką, żeby się rozgrzać.
Trochę brakuje nam już tajskiego ostrego jedzenia… szczególnie Bartkowi, który do każdej potrawy dorzuca litrami sos chili, ale nawet tutejszy sos chili jest bez porównania mniej ostry niż tajski.
A propos jedzenia… często spotykamy śliczne szczeniaki na ulicach i kiedy jakiś turysta podchodzi, żeby je pogłaskać, Wietnamczycy patrzą na nas jak na wariatów. No ale cóż…dla nich to tak jakby bawić się z kurą czy świnią… wszystko to jedzenie, co za różnica! Psinina jest w Wietnamie bardzo popularna, na szczęście nie w miejscach turystycznych, bo to raczej odstraszyłoby zachodnią klientelę, ale poza nimi, jadąc skuterkiem, często mijaliśmy jadłodajnie reklamujące thiet cay (mięso z psa). Tak więc my widzimy słodkiego szczeniaka, a Wietnamczycy pyszne śniadanko…