Rano obudzil nas spiew cykad i swierszczy oraz kon pasacy sie pod naszym oknem.
Po sniadaniu wyruszylismy z grupa i przewodnikiem do jaskini w Semuc Champey. Przed wejsciem kazdy dostal do reki swieczke (niestety nasza czolowka zaniemogla po zderzeniu z goracymi zrodlami).
W jaskini bylo super!!! Duzo wody, malo swiatla (z kilkunastoosobowej grupy tylko dwie mialy czolowki, a swieczki daja tylko troche rozproszonego swiatla). Momentami woda byla na tyle gleboba, ze trzeba bylo ja przeplynac. Ilona, jak juz wspominalismy, nie jest Otylia majac do dyspozycji dwie wolne rece wiec ze swieczka szybko schodzila na dno;-)
By Ilona nie utonela w jaskini, Bartek opracowal sposob na pokonywanie glebokich partii z dwiema swieczkami: jedna wkladal do kapielowek, a druga trzymal w reku lub w zebach.
Oprocz powyzszego wyzwania, wspinalismy sie tez po linie, schodkach, a dla smialkow byla mozliwosc skoczenia z 2 metrow do wody (w prawie totalnej ciemnicy, bo juz wtedy zaczelismy oszczedzac swieczki na droge powrotna). Bartek oczywiscie nie mogl przepuscic takiej okazji natomiast Ilona nie miala z jej przepuszczeniem najmniejszego problemu ;-)
Bardzo podobalo nam sie przeciskanie miedzy skalami gdzie poziom wody byl tak wysoki, ze musielismy prawie nurkowac, zeby przedostac sie na druga strone skal!
Po jaskini udalismy sie na zasluzony relaks do "basenow" Semuc Champey. Semuc Champey (w jezyku Majow) oznacza rzeke wplywajaca w naturalnie uksztaltowany podziemny tunel, nad ktorym powstaly przesliczne baseny. Wyglada to naprawde niesamowicie!
Widzielismy tez miejsce, w ktorym rzeka wyplywa spod ziemi. Po prostu WOW!
Wieczorem poszlismy na kolacje do typowej gwatemalskiej restauracji. Jedzenie pominmy milczeniem...natomiast koktajle z truskawek...pyszotka!
Padnieci po tak wyczerpujacym dniu postanowilismy wypoczac w hamakach przed bungalow, zostawiajac uchylone drzwi i zapalone swiatlo na ganku (chcielismy w ten sposob zwabic insekty, ktore juz wtargnely do naszego indianskiego domu).
Po jakims czasie Bartek wszedl do srodka, zeby przygotowac lozko do snu. Zaczal przerzucac rzeczy i juz mial zlapac za polar...kiedy ten poruszyl ogonem (Bartek byl bez okularow, a w pokoju bylo ciemno)! Po zapaleniu swiatla okazalo sie, ze na naszym lozku rozwalil sie szary, bezczelny kocur :-) Prosby po polsku, angielsku i hiszpansku nie robily na nim wrazenia (twardo udawal, ze spi, a my mu w tym zupelnie nie przeszkadzamy), dopiero miedzynarodowy jezyk sily pozwolil nam odzyskac poslanie!