Z lotniska w Bangkoku udaliśmy się autobusem do mekki backpacersów, na Khao San, do poleconego hotelu Khaosan Palace. Bardzo przyzwoite warunki, cena 800baht za 2-osobowy pokój.
Z hotelu udaliśmy się od razu na eksplorację Bangkoku, ale wyszło tak, że pół dnia spędziliśmy na ulicy Khao San, czyli kilka kroków od hotelu… Postanowiliśmy zorientować się, przed wylotem do Wietnamu, jak wygląda sprawa ze słynnym szyciem na miarę w Tajlandii. Trafiliśmy do strasznie namolnego Hindusa, który namawiał nas na garnitury, sukienki, płaszcze, kurtki, koszule …. Generalnie wszystko co można na siebie włożyć. Kiedy naradzaliśmy się przy nim po polsku, przerywał nam w pół zdania mówiąc: „ Be morrre open and frrriendly! You can discuss everything with me! I carrre only about long term relantionship. You can trrrust me!” :-) I tak w kółko przez godzinę, namawiając nas co kilka sekund na kolejne garnitury dla Bartka.
Na samej ulicy Khao San jest przynajmniej kilkanaście punktów gdzie sprzedaje się ubrania na miarę. Trzeba być przygotowanym, że jak już wejdzie się do takiego punktu, min pół godziny jest z bani… sprzedawcy chwalą się każdym materiałem jaki posiadają, nawet jeśli interesuje cię tylko czarny garnitur. Rada od nas, jeśli faktycznie chcesz się rozejrzeć, a nie od razu zamówić : nie wykazuj zainteresowania, nie przytakuj, nie mów „yes”, bo zginiesz na godzinę, a wydostanie się potem z takiego miejsca zajmuje kolejne 15 min, jeśli chcesz to zrobić w cywilizowany sposób :-)
My w końcu zamówiliśmy garnitur i kostium u namolnego Hindusa, bo tylko on miał materiał, który nam się podobał. Jutro przymiarka, a odbiór przy następnej wizycie w Bangkoku, przed wylotem do Polski.
Zjedliśmy dzisiaj kilka kolacji :-) Jedzenie w Bangkoku kupuje się podobno głównie na ulicach i tam też jest najlepsze. Z dotychczasowych wyjazdów mamy takie doświadczenia, że je się tam gdzie jedzą tubylcy. Ilona dostawała ślinotoku przechodząc ulicą, a że nie zmieściłaby wszystkiego na co miała ochotę namawiała na kolejne przysmaki Bartka… aż do momentu kiedy Ilona połakomiła się na zielone coś na końcu szaszłyka. Zrobiła sporego gryza i… zaczęła biegać po ulicy i ziać ogniem jak Smok Wawelski. Na szczęście Bartek stanął na wysokości zadania, jak na męża przystało, i zdobył 0,5l butelkowej Wisły. Po chwili kolor twarzy Ilony powrócił do normy.
Jeszcze słowo o ulicy, na której mamy hotel. Jest mega głośno i bardzo kolorowo. Poziom hałasu zwiększa się proporcjonalnie do upływu czasu, tak wiec czym później tym głośniej… ale na razie bardzo nam się podoba, Ilonie szczególnie jedzenie :-) Po jedzeniu samych kurczaków w Ameryce Środkowej tutaj naprawdę jest w czym wybierać.