Jet-lag i stopery do uszu uratowały nam noc. Chociaż wstaliśmy z łóżka dopiero około południa, Bartek miał wielkie wory pod oczami.
Przy okazji okazało się, że Ilona nastawiła budzik w komórce na 7, żeby przed upałami zdążyć zobaczyć Wat Pho lub Wat Phra Kaeo, tylko zapominała przestawić strefę czasową :-) I wstaliśmy o 11.50, 10 min przed umówioną godziną na przymiarkę u krawca.
Po krótkiej wizycie u krawca postanowiliśmy zobaczyć Wat Pho. Po drodze opędziliśmy się od kilku usłużnych „turist guide”, którzy pojawiali się jak tylko otwieraliśmy przewodnik (coś jak dżin z lampy). W końcu skusiliśmy się na ofertę, wydawało nam się wtedy, nie do odrzucenia. Za 20 baht (2zł) mieliśmy tour tuk-tukiem po kilku turystycznych miejscach, które wcześniej zaznaczył nam spotkany na ulicy Taj. Zaczęło się dobrze, ale skończyło gorzej... Z bogatej listy świątyń, zrobiła się jeszcze bogatsza lista sklepów (2-3 droższych niż nasz indyjski krawiec), które musieliśmy odwiedzić, żeby nasz kierowca dostał prowizję. Bartek, próbował go przekupić, mówiąc, że zapłaci za niewożenie nas po sklepach, ale bariera językowa okazała się nie do przełamania.
W końcu zrezygnowaliśmy z tuk-tuka i dalej poszliśmy piechotą. W chwili, kiedy Ilona pisze te słowa, Bartek znalazł w przewodniku informację, że to tradycyjny sposób naciągania turystów. Dobrze, że się na nic nie skusiliśmy, ale przynajmniej jest nauka, że trzeba czytać przewodnik i nie ma nic za darmo.
Wieczorem, wracając z kolacji, minęliśmy w naszym hotelu „ciekawą” parę. On, postury Pudziana, wytatuowany dosłownie wszędzie (łącznie z łysą czaszką) . Ona, młoda, odpicowana Tajka o wadze max 40kg. Niosła ze sobą zakupy, czyżby taśmę klejącą?