Przed wyjazdem autobusu na lotnisko poszliśmy na szybkie śniadanie do knajpy kilka kroków od naszego hotelu. Bartek zamówił swoje ulubione danie, kurczaka z curry (ulubione bo nie ostre), a Ilona jak zwykle postanowiła poeksperymentować i zamówiła sałatkę z papai. Eksperyment skończył kiepsko dla Bartka, bo nie dość, że sam zjadł w końcu zamówioną przez Ilonę sałatkę to jeszcze musiał podzielić się z nią swoim curry z kurczakiem i ryżem. Na usprawiedliwienie Ilony trzeba dodać, że pytała kelnerkę czy przypadkiem sałatka nie jest „spicy”, na co kelnerka energicznie potrząsając głową w lewo i w prawo mówiła „no spicy, no”;-) Kolejna nauczka… nie pytać Taja czy coś jest ostre czy nie, bo mamy tak różne poziomy wrażliwości podniebienia, że i tak się nie dogadamy w tej kwestii.
W samolocie do Hanoi podano nam bardzo dobre jedzenie, szczególnie jak na standardy lotnicze. Podobały nam się też stroje stewardess wietnamskich, wyglądały jak gejsze tylko bez specjalnego makijażu i wymuskanej fryzury.
Na lotnisku udaliśmy się do bankomatu… chcieliśmy wyciągnąć równowartość 100$ więc Ilona wcisnęła do wypłaty 200.000 dong. Idąc w stronę autobusu, który miał nas zawieźć z lotniska do centrum Hanoi, dorwała nas Wietnamka i zaprowadziła do odjeżdżającego już autobusu prosząc od razu o pieniądze za bilet. Ilona wręczyła jej jedne z dwóch banknotów, które miała, czyli 100.000 i z przerażeniem w oczach zobaczyła, że Wietnamka wydała jej tylko 20.000 dong! Bilet miał kosztować 4$ za dwie osoby… Znając biznesowe podejście tubylców, Ilona uznała, ze Wietnamka chce nas najzwyczajniej w świecie wydymać na prawie 50$! Na szczęście Bartek szybko policzył, że zamiast wyciągnąć z bankomatu 2.000.000 dong wyciągnęliśmy 200.000, czyli 10$ ;-) Widać, że pod denominacji sprzed 15 lat jesteśmy słabi w rachunkach.
Ponieważ nawet w Wietnamie ciężko jest przeżyć za 6$ (4$ poszły na bilet), wyciągnęliśmy tym razem poprawną kwotę. Uzbrojeni w 2 mln dongów wybraliśmy się na poszukiwanie hotelu.
Trafiliśmy do Splendid Star (www.splendidstarhotel.com) i okazał się naprawdę splendid! Za 28$ mamy wypasiony pokój z komputerem(!) i darmowm WiFi oraz wliczone śniadanie w cenę. Przyzwyczajeni do podróżowania raczej on the shoe string nie mogliśmy uwierzyć, że za takie pieniądze można mieć tak wysoki standard. Okazało się, że hotel jest nowiutki i szuka Klientów dlatego dostaliśmy promocyjną cenę:-)
Po zakwaterowaniu się w pokoju poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia, bo Ilonie od dwóch godzin burczało w brzuchu. Z miejsca zakochaliśmy się w Hanoi i czym dłużej spacerowaliśmy tym nasz zachwyt wzrastał. Stolica Wietnamu ma zdecydowanie więcej kolorytu niż Bangkok. Jest bardzo głośno, co wynika z faktu, że po ulicach jeżdżą tysiące skuterów i wszystkie trąbią na przechodniów usiłujących przejść przez ulicę lub trąbią od tak, po prostu. Bear Grylls mógłby spokojnie poświęcić jeden odcinek „szkoły przetrwania” na tę czynność i nie mamy wcale pewności, ze znalazłby się po drugiej stronie ulicy w jednym kawałku… W przewodniku przeczytaliśmy, że ludzie stosują złą taktykę, a mianowicie, próbują przebiec przez ulicę ryzykując w ten sposób swoje życie. W Hanoi należy iść baaardzo powoli by dać szansę kierowcom skuterów na ominięcie „przeszkody”. Nie ma co liczyć, że któryś z nich się zatrzyma, przechodzeń jest, mówiąc dosłownie, śmieciem na ulicy i nikt się tutaj nim specjalnie nim nie przejmuje. Chodniki są pozajmowane przez zaparkowane skutery tak wiec piechur musi iść ulicą, przy okazji uważając na nadjeżdżające skutery i samochody.
Jakimś cudem dotarliśmy w końcu do restauracji polecanej przez Lonely Planet i zjedliśmy zasłużoną kolację.