Z wizyty w One Pillar Pagoda wyszły nici, bo znowu późno wstaliśmy. Pojedziemy tam następnym razem jak będziemy w Hanoi. W najbliższej okolicy widzieliśmy już wszystko co nas interesowało, więc do czasu odjazdu busa na lotnisko, kręciliśmy się po Hanoi jak gówno w przeręblu. Z ciekawości zajrzeliśmy do sklepu z elektroniką przypominającego polskie Euro RTV AGD, za wyjątkiem ryczącej muzyki (żeby jeszcze jednej w całym sklepie, ale każdy dział miał swoją). Cena naszego telewizora była tu kilkaset złotych wyższa, netbooka podobna. Kawałek dalej salon Apple. I tu uwaga, iPhone 4 za 510$, a iPad za 730$. Duuużo taniej niż w Polsce. Ciekawe tylko, czy nie są to podróbki, tak jak ubrania The North Face.
W drodze na lotnisko wymienialiśmy się spostrzeżeniami z pierwszych dni pobytu w Azji. Hanoi zrobiło na nas dużo lepsze wrażenie niż Bangkok. Jest taniej i czyściej. Internet w Hanoi (wifi) jest we wszystkich hotelach, do których zaglądaliśmy, a do tego za darmo. Na ulicy mijaliśmy więcej ładnych ludzi. Jednak przede wszystkim Hanoi ma swój niepowtarzalny koloryt, dzięki milionom skuterków. Bangkok wydaje się kolejną wariacją tego co wiedzieliśmy w dużych miastach Ameryki Południowej i Środkowej oraz Bliskiego Wschodu. Ostatecznego wyroku nie wydajemy, bo to co tygryski lubią najbardziej jest poza miastami, a my dopiero zaczynamy naszą podróż :-)
Ledwie wystartowaliśmy z Hanoi, a już lądowaliśmy w Danang. Zanim odebraliśmy nasze plecaki i wyciągnęliśmy kurtki przeciwdeszczowe (delikatnie kropiło), wszyscy pasażerowie opuścili halę przylotów (szumne określenie). Na zewnątrz zostało zaledwie kilkoro turystów. Szybko okazało się, że busy nie jeżdżą (a przynajmniej nas teraz nie zabiorą), a do wyboru mamy taksówkę lub… skuterek. Bartek miał chwilę wahania, czy by nie wziąć tańszego skuterka (5$ na osobę), bo przestało kropić. Całe szczęście kobieca intuicja i silna wola Ilony skutecznie zablokowały ten pomysł i po długich targach wzięliśmy taxi za 12,5$.
To było najlepiej wydane 2,5$! Ledwie wyjechaliśmy z terenu lotniska, a znowu zaczęło padać. Tyle, że teraz już na poważnie. Siedząc sobie wygodnie w klimatyzowanym samochodzie oddawaliśmy się wizjom siebie pędzących teraz na skuterkach. Z zamyślenia wyrwał nas odgłos złapanej gumy. Kierowca wziął się za wymianę koła, a Bartek dzielnie asystował przyświecając latarką (będzie jak znalazł w razie renegocjacji ceny ;-).
W końcu szczęśliwie dojechaliśmy do upatrzonego hotelu Hoang Trinh, znajdującego się na uboczu miasteczka. Ledwie taksówka się zatrzymała, drzwi samochodu otworzyła młoda kobieta witając nas i zapraszając do hotelu. Bartek wysiadając zobaczył Wietnamczyka taszczącego nasze plecaki. Pognaliśmy za nimi, a za progiem czekała na nas cynamonowo-jaśminowa herbata i kokosowe ciasteczka. Wszystkie próby wyciagnięcia informacji o cenie były zbywane pytaniami typu „Did your friend recommended us?”, „Where are you from?”. Cała ta otoczka wzbudziła naszą oczywistą podejrzliwość. Sytuacja zmieniła się po obejrzeniu pokoju i dalszym obcowaniu z obsługą hotelu. Super sympatyczni i pomocni, bardzo dobrze znający potrzeby turysty. Pewnie zostaniemy tu do końca pobytu w Hoi An :-)
Nie słychać klaksonów, miła odmiana :-)