Dzisiejszy dzień spędziliśmy osobno.
Ilona pojechała rano na kurs gotowania, podczas gdy Bartek miał dzień wolny od zwiedzania, skakania czy moczenia się w wodzie. Spadł na niego tylko obowiązek „zrobienia” prania za rozsądną cenę.
Ilona zapisała się na kurs gotowania, której właścicielem jest znany tutaj kucharz, mający swój program w tajskiej telewizji. Przed wyjazdem wszyscy uczestnicy otrzymali niewielką książkę kucharską, a następnie poszli na bazar obejrzeć najczęściej używane składniki w kuchni tajskiej. Bazar był ogromny! Ilona nie mogła skoncentrować się na barwnych opisach składników, ponieważ co chwila uśmiechały się do niej pokrojone świeże ananasy (tutaj są równie słodkie i soczyste jak na Kubie) lub też inne owoce, których wcześniej nie widziała...
Po zakończeniu prezentacji podeszliśmy do stoiska z thai pancake (okrągły kokosowy placuszek). Po prostu niebo w gębie! Były prawie tak dobre jak roti z bananami i czekoladą.
Po placuszkach pojechaliśmy do szkoły. Czekały na nas przygotowane stanowiska. Przed każdą potrawą wchodziliśmy do pokoju, w których gwiazda tajskiej telewizji prezentowała prawidłowe wykonanie potrawy. Po pokazie wracaliśmy na swoje miejsca gdzie czekały już na nas produkty (podgotowane warzywa, mięso i przyprawy). Wystarczyło pokroić składniki, wrzucić wszystko do woku i wymieszać.
W tajskiej kuchni nie używa się soli, a mimo to wszystkie potrawy są doskonale przyprawione. Sól zastępuje się sosem ze sfermentowanych ryb (jest kilka rodzajów, generalna zasada jest taka, że im ciemniejszy i droższy tym lepszy, bo to oznacza, ze ma w sobie więcej sfermentowanej ryby), im więcej sosu tym potrawa będzie bardziej słona. Tajowie stosują też praktycznie do każdej potrawy sos sojowy (mają kilka rodzajów), niezliczoną ilość warzyw, ziół oraz oczywiście chili. Ilona dowiedziała się, że czym mniejsze chili tym ostrzejsze, zielone chili są młodsze więc i ostrzejsze niż czerwone. Bez chili obyło się tylko podczas przyrządzania ostatniej potrawy – ciasta bananowego ;-) W pozostałych zmieniały się tylko proporcje i wielkość oraz kolor chili.
Po przyrządzeniu każdego dania musieliśmy je zjeść. Ilonie najbardziej smakowało curry z rybą, zupa z mleczka kokosowego i ciastko bananowe.
Z przyrządzaniem tajskich potraw w Polsce może być pewien problem ze względu na dostępność (a raczej niedostępność) składników. Nawet bardzo proste do zrobienia ciastko bananowo-kokosowe było pieczone w liściu bananowca….
Na kursie Ilona poznała bardzo fajnych ludzi, głównie z USA. Jedna z osób opowiedziała ciekawą historię. Wczoraj wieczorem zauważyła słonia, stanowiącego część ruchu drogowego, który miał przyczepione do ogona i czoła światła mijania ;-)
Po powrocie do hotelu wybraliśmy się w końcu na tajski masaż. Normalnie mijamy studia masażu co kilka kroków, ale ponieważ jeszcze dzisiaj trwa festiwal światła większość z nich była zamknięta (w tym Tajowie bardzo różnią się od Wietnamczyków, którzy pracują od rana do nocy).
Do masażu tajskiego nie stosuje się olejków i nie można go nazwać relaksacyjnym… bardziej przypomina stosowanie tortur głównie przy pomocy łokci i kolan – czyżby wspólne korzenie z tajskim boksem? Kilka razy masażystka tak wygięła nam ciało, że poczuliśmy się jak na zajęciach Jogi. Mamy podejrzenie, że padliśmy ofiarą niezadowolonych Tajek, które wyżywały się na nas za to, ze muszą zostać w pracy i masować turystów, podczas gdy wszyscy Tajowie z Chiang Mai puszczają lampiony z życzeniami.
Tajski masaż jest bardzo kontaktowy i niedelikatny więc można by się dziwić dlaczego właśnie Azjaci stosują taki sposób masowania ciała (wyginanie kończyn i kręgosłupa, stawanie całym ciałem i wbijanie łokci lub kolan w plecy itp.) Tajowie zupełnie nie są podobni do Chińczyków czy nawet Wietnamczyków. Są bardziej żywiołowi, dowcipni i kontaktowi. Bardziej przypominają Latynosów niż stereotypowych Azjatów .
Masaż kosztował 200 bahtów (ok. 20 zł) i trwał godzinę (ku zmartwieniu Bartka, który po 5 min starał się przekonać masażystkę do skrócenia masażu do 30 min, na jego nieszczęście Tajka znała może trzy słowa po angielsku i na pewno nie było wśród nich „pół godziny” ;-)
Mimo wszystko warto się pomęczyć, bo efekt jest rewelacyjny! Po masażu jesteśmy kwiatami lotosu i nikt nie może nas dzisiaj wyprowadzić z równowagi! Jutro wybieramy się na masaż stóp… po obserwacji stwierdziliśmy wspólnie, że wygląda na bardziej pokojowy … przynajmniej nikt po nas już nie będzie chodził!