Po emocjach wczorajszego raftingu czas podkręcić obroty. Jedziemy na canopy tour, czyli zjazd na linach pomiędzy koronami drzew w dżungli. Podobnie jak w przypadku ratfingu mamy już doświadczenie i punkt odniesienia z naszej wyprawy do Ameryki Środkowej.
Na ulicach Chaing Mai trwa zacięta walka pomiędzy dwoma firmami oferującymi canopy tour. My zdecydowaliśmy się na Jungle Flight. Po pokonaniu picku-upem kilkudziesięciu kilometrów wjechaliśmy do dżungli. Oprócz bujnej i nieprzebytej ściany zieleni naszą uwagę zwróciła droga, która wiła się ostro pod górę. Nawierzchnia jak na naszych autostradach (jeśli akurat nie są remontowane) :-) Kiedy zjechaliśmy z asfaltu, droga zrobiła się naprawdę stroma. W połączeniu z licznymi zakrętami kierowcy nie pozostało nic innego niż co chwilę trąbić, żeby ostrzec jadących z naprzeciwka. Po kilkunastu minutach, hucznie anonsując swoje przybycie, dotarliśmy do bazy Jungle Flight.
Trafiliśmy na bardzo fajnych i wesołych opiekunów, którzy ubrali nas w sprzęt firmy Peltz. Wyglądaliśmy jak ludzie, którzy myją szyby w biurowcach i za chwilę mieliśmy zadyndać, jak oni, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Jedynym mankamentem były niebieskie czepki, które nam założono pod kaski. Po powrocie do domu Bartek będzie musiał je wyretuszować na zdjęciach ;-)
No i zaczęło się! 34 platformy i 4 ostre zjazdy w dół!
Przeloty pomiędzy platformami, szczególnie kiedy byliśmy przypięci na plecach są niezapomnianym przeżyciem. Mknie się z prędkością dochodzącą do 40-50 km/h pomiędzy drzewami – jak ptaki :-) Trudno to opisać, więc zapraszamy do obejrzenia zdjęć z naszymi wyszczerzonymi zębami.
Jednak przeloty okazały się pikusiem w porównaniu do abseilingu. Polega to na tym, że do uprzęży na plecach przymocowują Ci linę, po czym spadasz kilkadziesiąt metrów w dół. W pakiecie rozszerzonym są 4 tego typu atrakcje, a najwyższa ma 40m – to jest naprawdę wysoko! Obserwując akcję z góry nie wydaje się niczym specjalnym, ale nawet przy 10m żołądek cofa się do gardła.
Na początku leci się powoli, potem przyspiesza. Wtedy człowiek zaczyna sobie przypominać lekcje fizyki z podstawówki na temat grawitacji i snuć rozważania czy aby na pewno wyhamuje przez nieubłaganie zbliżającą się ziemią! Z każdym pokonywanym metrem tej pewności jest coraz mniej!
Wszyscy po wylądowaniu mają szeroko otwarte oczy i usta :-) Jest to zdecydowanie gwóźdź programu!
Rafting i canopy tour to zdecydowanie program obowiązkowy w Chiang Mai, polecamy!
Przed odjazdem zjedliśmy z wilczym apetytem podany obiad, a Bartek z łzami w oczach próbował dorównać Tajom w jedzeniu małych zielonych papryczek.
Po powrocie do miasta trafiliśmy na, wspomniany wczoraj, festiwal Loi Krathong. Wzdłuż głównej ulicy starego miasta rozłożył się targ z mydłem i powidłem. Środkiem płynęła rzeka turystów, których w pewnym momencie rozsunął długi i barwny korowód. Przypominało to karnawał w Rio skrzyżowany z buddyjskim spokojem.
Po wydostaniu się z głównej ulicy poszliśmy nad rzekę kupić kwiat z liści bananowca, żeby wrzucić go do rzeki na szczęście. Po drodze jednak zmieniliśmy zdanie widząc, że alternatywą dla kwiatu jest puszczenie lampionu. Trzeba było chwilkę poczekać, aż powietrze w balonie się nagrzeje i będzie gotowy by poszybować w górę. Przed wypuszczeniem go z rąk należy pomyśleć życzenie, jeśli po drodze nie spłonie i nie spadnie oznacza, że się spełni :-) Nasz wystartował jak szalony, bez żadnego uszczerbku :-) Nie jesteśmy tylko przekonani czy nie przekroczyliśmy limitu życzeń... mamy nadzieję, że Budda będzie dla nas wyrozumiały ;-)