Ilona zerwała się bladym świtem (czyli około 7 ;-) z wypiekami na twarzy. Dzisiaj jedziemy na farmę słoni! Przeglądając dostępne oferty zdecydowaliśmy się na Baan Chang Elephant Park. Można tam pojeździć na oklep, a z drugiej strony słonie nie grają w piłkę nożną.
Zaraz po przyjeździe dostaliśmy niebieskie dżinsowe uniformy do przebrania. Słonie są już przyzwyczajone do kręcących się wokół niebieskich ludzików, no i wraca się nieźle umorusanym.
Następnie był ciekawy wykład właściciela parku o słoniach, ich losach w Tajlandii i podejściu Baan Chang Elephant Park do opieki nad nimi. Nie uczą się trików, nie wożą dodatkowego ciężaru w postaci siedziska dla turystów. Park w miarę możliwości finansowych skupuje słonie pracujące w dżungli lub będące w posiadaniu okolicznych rolników. Podobno cena słonia dochodzi do 100 tysięcy złotych – dużo. W parku jest obecnie 13 słoni, w tym dwoje dzieci rok i 2 lata, a także dwie słonice w ciąży. Bardzo nam się podobało i mamy nadzieję, że to nie tylko PR :-)
Kolejnym punktem programu było zdobycie przychylności słoni. Wzięliśmy dwa wielkie kosze z bananami i zaczęło się karmienie. W zależności od wieku i temperamentu sposób jest różny. Maluchowi trzeba wkładać prosto do pyska, bo nie jest jeszcze biegły w operowaniu trąbą. Do samicy w ciąży nie podchodzi się bliżej niż na długość jej wyprostowanej trąby. Swoją drogą wygląda jakby połknęła dużą szafę i ta stanęła jest w poprzek żołądka.
Kiedy słonie i my zabiliśmy pierwszy głód (one bananami, my tajską kuchnią), przyszła pora na naukę jazdy. Całe szczęście komendy tajskie są proste jak budowa cepa: „łe, łe”, „baj” czy „hał” i wspomagane nogami. Każdy zrobił po 2 rundy wokół drzewa i byliśmy gotowi na wyprawę do dżungli.
Jazda na oklep jest dużo przyjemniejsza, niż na siedzisku. Słoń w odróżnieniu od koni, na których kiedyś jeździliśmy, nie kłusował, za co wdzięczny był szczególnie Bartek zajmujący miejsce pasażera. Ilona była szoferem i usadowiła się na szyi słonia.
Trekking po dżungli trwał kilkadziesiąt minut i jest to czas optymalny dla niewprawionych ujeżdżaczy słoni. Dla Bartka szczególnie emocjonujące były strome podejścia i zejścia, kiedy zjeżdżał w okolice ogona lub prawie siedział na Ilonie. Zwierzęta co jakiś czas robiły przerwę, żeby skubnąć gałązkę, co dawało chwilę na wgramolenie się z powrotem na właściwe miejsce. Podobno w parku dorosłe osobniki jedzą dobrze ponad 200 kg dziennie i robią to prawie cały czas, z krótką przerwą na sen 3-4h. W trakcie spaceru mieliśmy naturalną klimatyzację, którą zapewniały nam słonie wydmuchujące w naszą stronę trąbę napakowaną gliną. Umorusane brązowym pyłem (zarówno my jak i słonie) były mniej atrakcyjne dla insektów.
Na koniec czekała nas prawdziwa rozkosz… kąpiel ze słoniami! W trakcie raftingu słonie myły się w górskim strumieniu. Tu była woda stojąca. Słoń po wejściu do wody sika i robi kupę. Zwierzę waży nawet 5 ton, więc resztę pozostawiamy Waszej wyobraźni… Całe szczęście nie ma zagrożenia, że się w tą kupę wdepnie, bo unosi się na wodzie. Między nami kręcił się jeden z opiekunów i sprawnie wyławiał mini łodzie podwodne do łódki.
Emocji było tyle, że nikt się względami sanitarnymi specjalnie nie przejmował. My laliśmy słonie wiadrami wody, a one robiły nam prysznic trąbami. Dostaliśmy też po szczotce i szorowaliśmy ich grube skóry.
Czyści i zadowoleni mogliśmy wrócić do Chiang Mai :-)
Przed snem udaliśmy się na kolację do baru sushi, a następnie na masaż stóp. Również tym razem panie dały dowód, że chodzą na „siłkę”. Przynajmniej nie próbowały nam wsadzić stopy do oka ;-) Co prawda trzeba tę godzinę „pocierpieć”, ale śpi się po takim masażu jak zabity!