Dzień, bez niespodzianki, zaczął się leniwie. Nadal mamy podkrążone oczy z niewyspania. Coś nam się jet-lag przedłuża. Śniadanie na dachu hotelu(9 piętro) nieco nas orzeźwiło. Mamy widok na neogotycką katedrę Św. Józefa (która znajduje się nie dalej niż 100m od nas. Jest to jeden z nielicznych śladów europejskości, który zauważyliśmy w Wietnamie.
Mówiąc już o Europie, to nie można zapomnieć, o naprawdę licznych furach typu Bentley. Widzimy je częściej niż w Warszawie :-) Może rzucają się w oczy bardziej, ze względu na niewielką zawartość samochodów w ruchu ulicznym .Dominują skuterki. Wczoraj wrzuciliśmy wieczorne zdjęcia z ulicy i pisaliśmy o przechodzeniu przez jezdnię. Dzisiaj, osiągnęliśmy kolejne stopnie wtajemniczenia.
Aktywnie włączyliśmy się ruch uliczny. Już nie przechodząc w poprzek ulicy, ale przez dużą i ruchliwą krzyżówkę w centrum sunęliśmy w jej poprzek, a dookoła nas wiły się skuterki. Przeżycie niesamowite! Zdjęcia nie oddają tego co tam się dzieje, więc na końcu znajdziecie kilka filmików z wietnamskich ulic.
Następnie wzięliśmy cyclo (tutejsza odmiana rikszy) i pojechaliśmy do Świątyni Literatury (Temple of Literature). Wejście kosztuje 10.000 dongów za osobę, ulgowe połowę. Na razie różnego rodzaju bilety wydają się nam relatywnie tanie. Jeśli jednak chcecie zaoszczędzić, to w Bangkoku widzieliśmy na ulicy producentów kart zniżkowych...
Sama świątynia sprawiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Nie ma co, czuje się klimat dalekiego wschodu (burzony nieco przez odgłos klaksonów). Dzisiaj miał również zabarwienie glamour! Idziemy, cykamy fotki, a tu na trawie siedzą dwie bardzo ładne Wietnamki ubrane podobnie do stewardes i pozują do zdjęcia. Bartek szybko wykorzystał dobrodziejstwa teleobiektywu! Dyskutując z Iloną co mogły tam robić weszliśmy na kolejny dziedziniec, gdzie trafiliśmy na... kilkadziesiąt (!) modelek i tylko nieco mniej fotografów obwieszonych aparatami.
Bartek, chcąc się niepostrzeżenie wkupić w łaski żony, zauważył od niechcenia, że większość modelek ma kiepską cerę. Było to widoczne pomimo intensywnego i profesjonalnego makijażu. Czyżby ostre jedzenie robiło swoje?
Po wizycie w świątyni byliśmy głodni i postanowiliśmy odłożyć na jutro zwiedzanie One Pillar Pagoda. Poza tym Bartek nie miał odpowiedniego stroju, tj. długich spodni. Po drodze zaszliśmy na jeden ze straganów i kupiliśmy długie spodnie, z odpinanymi nogawkami – praktyczne i popularne wśród stonki rozwiązanie. Spodnie miał naszywkę The North Face, jak większość ubrań i plecaków w Bangkoku i Hanoi. Widać marka cieszy się dużym mirem :-) Jeszcze tylko Rolex za 10 baksów i Bartek będzie „kompletny”.
Zapadł już wieczór. Ze względu na bliskość równika wschód i zachód słońca następuje tu bardzo szybko. Postanowiliśmy sprawdzić kiedy i skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko, bo autobus, który nas z lotniska przywiózł zatrzymał się przy Parku Lenina i stawie Ho Thien Quang, zamiast w punkcie z mapy Lonely Planet. Na miejscu nie było nikogo mówiącego po angielsku. Całe szczęście w przewodniku na końcu są mini rozmówki. Bartek, wydając odgłosy „ughyyy” (a’la Jurand ze Spychowa) pokazywał palcem słowa „bus”, „niedziela” i „jutro”, ale w odpowiedzi Wietnamczyk bardzo wyraźnie i dużymi literami odpowiadał po wietnamsku :-( Ilona obserwując to wiedziała, że mogliby tak do rana, więc dała kuksańca Bartkowi, żeby zakończył tę pogawędkę. Chcąc być uprzejmy, Bartek w pewnym momencie z rozpromienioną gębą zaczął powtarzać słowa Wietnamczyka i kiwać przyjaźnie głową. Tamten widząc, że pomógł turyście w potrzebie również się rozpromienił! Kłaniając się i szczerząc zęby wycofaliśmy się z tego pseudo przystanku.
Dla zainteresowanych informujemy, że przystanek busów na lotnisko znajduje się faktycznie w miejscu wskazanym przez Lonely Planet, co sprawdziliśmy empirycznie. Dlaczego z lotniska nas tam nie zawieziono będzie przedmiotem rozważań kolejnych pokoleń ;-)
Wracając do naszej relacji, to wycofując się wpadliśmy w objęcia skuterowych taxi. Ponieważ spieszyliśmy się do wodnego teatru lalek (Water Muppet Theather), chwilę później śmigaliśmy na skuterkach! Och, co za przeżycie. Człowiekowi zmienia się perspektywa. To tak jak dostawać zastrzyk i robić zastrzyk. Trąbiliśmy na pieszych, jechaliśmy przez krzyżówki na czerwonym świetle. Wpychaliśmy się pod prąd itd. A to wszystko za 1$ na głowę :-)
Na początku miało być za 2,5$, ale bezwiednie zastosowaliśmy sprawdzoną technikę negocjacyjną: na niezainteresowanego marudę. Bartek zapytał ile, potem zrobił minę jakby zjadł cytrynę, odeszliśmy kilka kroków, zaglądając w przewodnik, ale niezbyt zdecydowanie, żeby nie zniechęcić naszych taksówkarzy. W ten sposób, przy użyciu tylko słowa „no” zbiliśmy początkową cenę z 2,5$ na 1$, co i tak pewnie jest więcej niż dla tubylców. Nie ma to jak duma z zaoszczędzonych kilku dolarów, szczególnie jak później dasz się naciągnąć na kilkanaście – kilkadziesiąt ;-)
W teatrze lalek (40.000d za osobę) było bez rewelacji. Godzinne przedstawienie, przy azjatyckiej muzyce i śpiewie nie zrobiło na nas wrażenia. Bartek zrobił kilka zdjęć lalkom, a Ilona prężyła się, żeby coś zobaczyć, bo przed nami siedziała grupa turystów (strzelamy, że z Japonii), którzy aż wstawali z krzeseł, żeby nakręcić jakąś scenę.
Po tym łyku kultury, wróciliśmy do hotelu. Pomimo, że jesteśmy tu dopiero drugi dzień już się orientujemy na tyle, żeby wrócić bez mapy w ręku (no dobra, Bartek się orientuje). Jutro lecimy do Hoi An, a przed wyjazdem chcieliśmy wykupić wycieczkę po Halong Bay. Wybraliśmy najlepiej wyglądający statek, trochę się potargowaliśmy i po raz kolejny portfel stał się lżejszy, tym razem o 4,5 miliona dongów. Za każdym razem jak za coś płacimy w dongach, to czujemy się jak milionerzy ;-)