Wczoraj wykupiliśmy wycieczkę obejmującą trekking na słoniu oraz rafting na rzece Maetang.
O 8.30 przyjechał po nas samochód z firmy The Peak Adventures i około południa byliśmy w dżungli, gdzie czekały już na nas słonie. Czytaliśmy gdzieś, że dżungla w Tajlandii przypomina nasze Bieszczady… dementujemy! Dżungla wygląda jak dżungla, a nie jak zwykły las. Nie jest może tak dzika jak ta w Ameryce Środkowej, ale niewiele jej ustępuje. Nam w każdym razie bardzo się podobała. Po drodze mijaliśmy porośnięte gęstą roślinnością góry, z daleka drzewa wyglądały jak wielkie brokuły.
Wracając do słoni… pokazano nam jak się myją w rzece, ale żeby je tam zaprowadzić, nie wystarczyła zwykła komenda, konieczny był wabik w postaci owocu. Dopiero perspektywa dostania go w nagrodę sprawiła, ze słonie przyspieszyły kroku i chętnie weszły za owocem do rzeki. Kąpiel ewidentnie sprawiała im przyjemność, wyglądały na zadowolone, może dlatego, ze chociaż przez chwilę muchy dały im spokój.
Po kąpieli założono im na plecy siedzisko, na którym mieliśmy podróżować. Przed wejściem na górę nakarmiliśmy je zakupionymi wcześniej bananami, co utrudniało potem trekking… nasz słoń – żarłok – oczekiwał co chwila banana, co bardzo spowalniało spacer. W ogóle trafiliśmy na leniucha, pozostałe słonie wyglądały na bardziej zdyscyplinowane i szły raczej równym krokiem (szczególnie najmniejszy słonik, który cały czas grzecznie trzymał się nogi mamy i starszego brata), podczas gdy nasz co chwila interesował się pobliskimi krzakami i miział nas trąbą sprawdzając czy aby na pewno nie przyszły świeże banany.
Po 40 min wróciliśmy do bazy, zjedliśmy obiad i po krótkim szkoleniu, wsiedliśmy do pontonów.
Przebyliśmy 10 km, w tym 6 dużych rapids. W Kostaryce widoki były piękniejsze (no ale Rio Pacuare jest podobno zaliczane do 5 najpiękniejszych rzek świata), za to adrenalina na Maetang pobiła tę z Kostaryki na głowę! Pewnie między innymi dlatego, że w Ameryce Środkowej byliśmy pod koniec pory suchej, a w Tajlandii jesteśmy na jej początku więc poziom wody też jest wyższy.
Po pierwszym rapidzie byliśmy już cali mokrzy, a Tajka z naszego pontonu wypadła do wody. Przy kolejnych rapidach okazało się, że mamy pechowca na pontonie… mąż Tajki wypadał dwa razy pod rząd. Po drugim razie miał minę zbitego psa i wyglądał jakby nie miał już ochoty wsiadać na ponton i kontynuować raftingu. Musieliśmy zamienić się miejscami (każde wydawało mu się bezpieczniejsze niż jego ;-) Na szczęście nam udało się pozostać w pontonie przez całą podróż :-) Raz tylko Bartek wylądował w wodzie, ale na własne życzenie, chciał się ochłodzić w zimnej rzece przed następnym skokiem adrenaliny.
Bardzo nam się podobało i gdyby w Polsce był rafting zapisalibyśmy się na zajęcia 2 razy w tygodniu ;-)
Wieczorem poszliśmy na sushi. Jeśli ktoś zapytałby nas co chcielibyśmy mieć w raju, na pewno zażyczylibyśmy sobie wstęp do tej knajpy… za 290 bahtów (ok. 29zł) mogliśmy jeść do woli! Maki, nigiri, sashimi, a na deser lody i owoce! Każdy Klient może przebywać max 1:15h w restauracji, ale to jest wystarczająco długo, żeby się najeść jak prosiak ;-) Wychodząc prawie turlaliśmy się po chodniku :-) Szkoda, że w Polsce nie ma takiego miejsca, wykupilibyśmy kartę stałego Klienta. Może jeszcze tam wrócimy :-)
Dzisiaj i jutro Tajowie mają festiwal światła (niektórzy nazywają go świętem Buddy). Odbywa się tylko raz w roku więc wszyscy, z ogromnym podnieceniem w głosie, pytają nas kiedy się wybieramy (bo to, ze się wybieramy jest dla Tajów oczywiste, widzieliśmy nawet zamknięty hotel na okres tego święta…). Jedną z tradycji jest puszczanie kwiatu z liści banana do wody na szczęście. Przesąd mówi, ze para nie powinna wypuszczać dwóch kwiatów, bo mogą popłynąć w przeciwnym kierunku, co oznaczałoby koniec związku.