Wiedzac co nas czeka na dworze, ociagalismy sie troche z wyjsciem z samolotu. Ale za to jak wyszlismy, to w trybie ekspresowym znalezlismy sie przed terminalem lotniska.
Do wyboru byl autobus lub taxi. Autobus tani, ale kazdy spytany o droge zaczynal od ostrzezen, ze przystanek autobusowy i podroz jest w nocy bardzo niebezpieczna. Idac jednak dzielnie na autobus dalismy sie skusic ktoremus z kolei taksowkarzowi. Nie prawda jest, ze cena na trasie lotnisko-miasto jest nienegocjowalna :)
Rozsiadlszy sie wygodnie podalismy nazwe hotelu, ehm... hostelu, ktora nic taksowkarzowi nie mowila. Zaczelo sie wiec szukanie vouchera. Niestety bez skutku. Bartek go zgubil (nie uprzedajac faktow, dodam, ze to nic w porownaniu z tym co zgubi Ilona). Bartek odkupil swoje winy pamietajac lokalizacje hostelu (mniej wiecej).
W hostelu mial czekac na nas apartament z klimatyzacja i wlasna lazienka... a czekal tylko "apartament" - wielkosc 2x2 i wielki turbosmiglowy wiatrak. Szybki prysznic i uteskniony sen, ktory nie nadszedl z powodu temperatury, wiatraka i karaoke na zewnatrz.
Nie majac nic lepszego do roboty o 5 rano poszlismy na spacer. Tym sposobem rzescy i wypoczeci moglismy zaczac zwiedzanie Panamy w 42 stopniowym upale :-)