Pobudka o 5:30, zupki chinskie na sniadanko i w droge na wulkan Baru! Trekkin okazal sie tudniejszy niz myslelismy... Bartek co chwila spogladal z utesknieniem na samochody terenowe, ktore przywozily turystow na szczyt za 30$. Trasa na szczyt wulkanu byla przepiekna, gesta roslinosc przypomiala raczej dzungle niz wulkan. Gleba w okolicach wulkanu jest bardzo zyzna, dlatego Indianie chetnie sie tam osiedlaja. Po kilku godzinach trekkingu pogoda mocno sie popsula i postanowilismy zawrocic. W trakcie poznalismy pare Amerykanow, ktorzy okazali sie byc zywym przykladem kryzysu gospodarczego ;-) Czekali na nas na dole, zeby wziac wspolna taksowke, co oznaczalo zaoszczedzenie 1$ na glowe. Taksowka miala byc za 20 min, ale ze laynosi maja bardzo luzne podejscie do czasu czekalismy znacznie dluzej. Bartek postanowil dluzej nie czekac i zlapal pickupa. Bylismy wygodnie usadowieni na pace, gdy przyjechala nasza mocno spozniona taksowka. Taksowkarz okazal sie byc znajomym wszystkich mijanych kierowcow - klaksonom, swiatlom i machaniom rekami nie bylo konca:-)