Z rana, po nieudanych negocjacjach majacych zlagodzic nasze cierpienia prznieslismy sie do pobliskiego hotelu. Tym razem klima byla bez dodatkowych oplat, a i napuszczanie wody, chociaz tuz za naszym oknem, odbywalo sie w bardziej cywilizowany sposob.
Wiele osob rekomendowalo nam plaze w Bocas del Drago, wiec postanowilismy tam sie udac na zasluzony odpoczynek. Ale zeby tam sie dostac (15km) trzeba wziac autobus, ktory jedzie... 1,5h. Jadac 10 km/h mozna osiwiec. Anemiczy kierowca i droga skladajaca sie z dziur, ktore skadaly sie z dziur, ktore... Najbardziej komiczy (?) byl moment, kiedy dojechalismy do kolein w gliniastej drodze. Kierowca wyslal swojego pomocnika z lopata. Ten jednym ruchem przerzucil max 1kg i wrzasnal, ze gotowe. To wystarczylo, zeby ukoic skolatane nerwy kierowcy i moglismy znowu ruszyc z kopyta.
Plaza wynagrodzila nam wszystko. Po naradzie ustalilismy, ze jest to najpiekniejsze miejsce jakie widzielismy. Gorace slonce, blekitne i bezchmurne niebo, soczysta zielen palm kokosowych, prawie bialy drobniutki piasek, a do tego cieple lazurowe wody Morza Karaibskiego. Tak musi wygladac raj, kokosowy raj!
Jest takie powiedzenie: "dobre zlego poczatki" ;-) Podroz powrotna zostawila, szczegolnie u Bartka, niezatarte wspomnienia. Okazalo sie, ze sepiac na bilet w obie strony stalismy sie pasazerami drugiej kategorii. Jak juz nas wpuszczono do autobusu, to zostaly nam tylko miejsca stojace. Kabina ma okolo 170cm wysokosci. O ile Ilona poprawiala sobie swobodnie fryzure, o tyle Bartek przez 1,5h przyjal postawe Quasimodo.
Proporcje tego wpisu moga byc mylace, wiec uroczyscie stwierdzamy, ze naprawde warto tu przyjechac, nawet jak sie ma wiecej niz 170cm wzrostu!