Zerwalismy sie wczesnym rankiem, zeby wyruszyc do Kostaryki na rafting. Wsiedlismy do taksowki wodnej, by przedostac sie na kontynent. Przed nami usadowila sie hebanowa niewiasta. Nie byloby w tym nic dziwnego, bo w Panamie wiekszosc osob jest czarna, gdyby nie scenka, ktora nam zaserwowala.
Najpewniej wybierala sie na poranna randke. Jej wlosy ociekaly brylantyna, a na sobie miala szalowe 3 koszulki o roznych kolorach. Laczylo je mocne sponiewieranie i liczne slady czerwonej brylantyny. Nie zdziwiloby nas jakby brala udzial w truskawkowej wojnie. W polowie drogi uznala, ze jest jeszcze niewystarczajaco piekna. Siegnela wiec do torby po wiaderko (!) z czerwona mazia i zaczela nakladac garsciami na glowe. Wygladalo to groteskowo, szczegolnie kiedy brylantyna zaczela jej spadac z glowy na ubranie. W pewnym momencie motorowka podskoczyla na fali i zawartosc wiadra wyladowala na nodze naszej sasiadki. Nasza bohaterka z niezmaconym spokojem podniosla reszte i wrocila do robienia sie na bostwo. Tym sposobem poznalismy miejscowego glupka.
Szybko dotarlismy do Changuinoli, skad odjezdzal nasz autobus do San Jose. Przejscie graniczne Panamy i Kostaryki przekroczylismy szybko… za szybko. Po 5 minutach od granicy byla kontrola policji i okazalo sie, ze nie mamy w paszportach wymaganej pieczatki. Nie wiemy czy bylismy jedyni, bo jak prymusi siedzielismy w 3 rzedzie. Policjant zaczal krzyczec na kierowce, kierowca na nas. Kazano nam wrocic na granice. Kierowca chcial nam wyladowac bagaze, a do tego nie chcial odddac przynajmniej czesci kasy za bilet. Uratowalo nas, to ze plecaki byly gleboko ukryte w luku. Wsiekly kierowca zatrzymal przejezdzajacy samochod, ktory nas dowiozl na granice i spowrotem. To byl jeden z drozszych przejazdow dwoch km…
Dalsza podroz byla juz niezaklocona. Zwocilismy uwage, ze w odroznieniu od Panamy, w Kostaryce w autobusach stosuje sie otwarcie okna a nie klimatyzacje.
Po poludniu dotarlismy do San Jose, ktore zgodnie z oczekiwaniami okazalo sie duzym slumsem. W okolicy terminalu autobusowego o wdziecznej nazwie Coca-Cola na chodniku spia/mieszkaja dziesiatki ludzi (podobno imigranci z Nikaraguii). Szybkim krokiem przemierzylismy centrum do drugiego terminalu autobusowego, skad odjezdzaja autobusy do Turialby. W przewodniku podaja, ze ulice nie maja nazw, tylko numery, a tubylcy nawet ich nie uznaja. Okazalo sie to prawda. Ilona pytala po hiszpansku, a ludzie patrzyli na nas jakbysmy mowili po chinsku. Ostatecznie sie udalo i juz po zmroku dojechalismy do Trurialby.
Po raz kolejny spotkalismy sie z bardzo przyjaznym traktowaniem turystow przez Latynosow. Napotkany przechodzien oprowadzil nas po kilku hotelach, z ktorych wybralismy bardzo przytulny hotel Herza. Przemili wlasciciele szybko zorganizowali nam spotkanie z przedstawicielem firmy Rain Forest World, ktora organizuje rafting. Wybralismy opcje 2-dniowa z noclegiem w dzungli.
Wydatek pokazny, wiec trzeba bylo odwiedzic bankomat. I tu zaczely sie schody. Krazylismy od bankomatu do bankomatu, ale zaden nie akceptowal naszych kart Maestro wydanych przez AliorBank. W koncu skonczylo sie na wykorzystaniu starej dobrej karty Visa Electron z mBanku. Nazwy bankow podajemy nie bez kozery, bo kilka dni pozniej bedziemy miec z tym pierwszym ostra jazde (ale nie uprzedzajmy faktow!).
Jeszcze tylko Ceviche (marynowana ryba w soku z cytryny) w pobliskiej knajpie i juz moglismy zaczac snic (1) o emocjach zwiazanych z nadchodzacym raftingiem lub (2) koszmary walutowe ;-)